Powiew świeżości, powrót do przeszłości i zamkowe dźwięki. Tak w jednym zdaniu można opisać najnowszą płytę Lao Che.
Hubert „Spięty” Dobaczewski, stworzył album lekko wyśmiewający naszą polskość – głos zwykłego szarego człowieka zaniepokojonego tym, co widzi za oknem, czy na ekranie telewizora, głos człowieka, któremu leży na sercu nasze dobro i nie boi się mówić o tym głośno.
Różnorodność tej płyty jest zaskakująca. Nie mamy tutaj jednego schematu, wzorca po którym zespół szedł jak bydło na rzeź, lecz postanowili iść za głosem serca i tym co podpowiadała im intuicja. Nie sposób zakwalifikować formy płyty do jednego sprecyzowanego i określanego w muzyce stylu. Lao Che przyzwyczaili nas do swojego stylu, swojego rockowego brzemienia, a także do tekstów, które możemy różnie interpretować, zależnie od upodobań życiowych. Muzycznie jesteśmy głaskani przez synthwave’owe wstawki, świetnie zagrany saksofon, dyskotekowy rytm i postpunkowy skok. Idealnie zrównoważona sekcja taneczna pulsacją z melancholią, która wychodzi wprost z albumów Republiki.
Lao Che przyzwyczaiło nas do swoich utworów granych na setkę. Poprzedni album „ Dzieciom” powstał spontanicznie i bardzo szybko. Najnowszy krążek z kolei powstawał długo i przemyślanie w różnych warunkach. Studia nagrań były przenoszone do zamkowych komnat i korytarzy, gdzie realizowano pogłosy. Za wszystko był odpowiedzialny Emade – najmłodszy z Waglewskich, który zdecydowanie włożył „świeżość” w longplaya.
Płyta nie będzie nagradzana w najlepszych i najcudowniejszych konkursach muzycznych, ale będzie kochana przez fanów zespołu i każdego, kto dopiero odkrywa Laoche’ańską muzykę.
Warto pochylić się na tym krążkiem, bo może się okazać całkiem dobrą lekcją dla naszej „polskości” .
Polecam 9/10