Miałem nielichy problem z rozpoczęciem tej recenzji. Znaczy pomysł był i to całkiem niezły, ale kiedy sformułowałem pierwszy akapit okazało się, że „zaspojlerowałem” nie tylko fabułę, ale główny sens oraz zakończenie książki. Tak się raczej nie robi. Zacząłem więc pisać od nowa, a z poprzedniej wersji zdradzę tylko, że główny wątek bohatera jest niesamowicie podobny do losów Bezimiennego z gry „Gothic”. Wtajemniczeni będą wiedzieć, o co chodzi.
„Dłoń Króla Słońca” J.T. Greathouse to niebanalna, pełna moralnych konfliktów powieść osadzona w kulturze wschodu. Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem fantastyki rodem z kraju kwitnącej wiśni, ale lubię dobre, przemyślane, a do tego wciągające książki. A ta taka była pod każdym kątem.
Powieść opisuje losy młodego chłopaka, którego niektórzy zwą Wen Olchą, a inni Głupim Kundlem. Dziecko, wychowane pomiędzy dwoma kulturami (z czego jedną oficjalnie zakazaną) wchodzi w dorosłe życie z ogromną wyrwą etyczną. Nie potrafi do końca przekonać się do żadnej ideologii i żywi nadzieję na znalezienie własnej drogi. Tylko czy to możliwe w Cesarstwie, w którym istnieje tylko jedna prawda (Kanon), a wszystko inne traktowane jest jako zło?
Tego nie mogę powiedzieć, bo znowu zdradzę zakończenie, a każde kolejne słowo opisujące fabułę zepsuje potencjalnemu czytelnikowi niespodziankę.
Ale z chęcią podzielę się innymi wrażeniami. Przede wszystkim świat – jest niesamowicie dopracowany, dopieszczony i stworzony z rozmachem. Wszystko tu do siebie pasuje, ale poznajemy ogrom uniwersum nie poprzez nudne opisy, ale przy różnego rodzaju wydarzeniach, rozmowach i akcjach. Przez prawie pięćset stron nie zatrzymamy się, każde słowo jest tutaj idealnie wyważone i dobrane. Niczym cała azjatycka kultura – najważniejsze, to dbałość o najdrobniejszy szczegół. Do tego Cesarstwo i okoliczne krainy – każda z kultur była dopracowana, na podstawie każdej z nich można by napisać osobną książkę i nic tutaj nie zazgrzytało. Sama fabuła lawiruje pomiędzy różnymi wierzeniami, nie zatrzymuje się i czerpie garściami z każdej po kolei. Nawet z pozoru błahe postacie okazują się po czasie niezmiernie ważne.
Największym atutem tego dzieła była sama magia. Każdy jej rodzaj, oddziaływanie na struktury wszechświata, bogów i naturę. Używanie jej polegało na zrozumieniu otaczającej nas rzeczywistości, wychodzenia poza granice umysłu i własnej percepcji. Głęboka, czasami racjonalna, czasami pochodząca od religii, a jeszcze gdzie indziej od natury. A wszystko opisane w tak dokładny sposób, że moja dusza filozofa wręcz skręcała się z rozkoszy.
Do tego konflikty moralne. Ofiary, które niosły za sobą podejmowane przez Olchę decyzję. Jego wewnętrzne rozterki i dylematy. Cała książka wręcz ocieka emocjami, od pierwszej strony jesteśmy w stanie „wejść” w skórę bohatera i razem z nim przemierzać każdą z krain. Nie zawsze zgadzałem się z jego decyzjami, czasami wydawały mi się naiwne lub po prostu głupie, ale w miarę, jak zagłębiałem się dalej w historię, zdawałem sobie sprawę, że nie mógł postępować inaczej.
Zwroty akcji – kiedy człowiek był pewien, że coś sie zdarzyło i teraz czeka na kontrakcję, wyskakiwało coś trzeciego, czego się nawet nie spodziewał. Naprawdę ciężko było przewidzieć, co wydarz się na kolejnych stronach. Dzięki temu czytało się z przyjemnością, a oderwanie się od lektury graniczyło z cudem.
Na uwagę zasługuje również wydanie – solidne, dopracowane, nawet brzegi kartek ozdabia grafika, która przyciąga wzrok. Myślę, że niejeden ortodoksyjny samuraj mlasnąłby z zadowoleniem na jej widok.
Jestem niesamowicie zadowolony z lektury. Po kilku średniaczkach, jakie ostatnimi czasy czytałem z Fabryki Słów (poza najnowszą książką Andrzeja Pilipiuka – mega pozycja), ponownie uwierzyłem w moc autorów pojawiających się pod im szyldem. Z pewnością rzucę się jako jeden z pierwszych na drugi tom Kroniki Olchy i żaden wróg mnie nie powstrzyma.