[recenzja] Patricia Briggs – „Wilczy trop”

Patrycja Briggs

Przy pisaniu recenzji najtrudniej jest postawić pierwsze zdanie. To ono nadaje wydźwięk reszcie tekstu, więc musi być dobrze przemyślane.  W przypadku powieści „Wilczy trop” walczyły u mnie o prym trzy potencjalne początki.

Pierwszy miał nawiązać do mojej znajomości niektórych dzieł autorki – serię o pani Mercedes Thompson czytywałem jako dwudziestolatek i choć nie byłem typowym „targetem”, bardzo mi się podobały.

Drugi z kolei miał dotyczyć gatunku Urban Fantasy, który choć nie należy do moich ulubionych, ma w sobie mocny powiew świeżości. Nic dziwnego, że zyskuje coraz większą popularność.

Trzeci: jestem kociarzem, a w tej książce najważniejsze są psowate, co na starcie mogło zrodzić konflikt.

Zdecydowałem się jednak na dość wymijający start, a to dlatego, że nie potrafię dojść do porozumienia z tą książką. Powiem więcej: gdybym został obudzony w środku nocy pytaniem: „podobała ci się?”, odruchowo odpowiedziałbym: Nie.

Dlaczego?  Bo było w niej coś… dziwnego.

W odróżnieniu od flagowych pozycji pani Briggs o urodziwej mechanik samochodowy, „Wilczy trop” rozpoczyna nową serię „Alfa & Omega”. Oczywiście nadal mamy do czynienia z wilkołakami, jednak tutaj główny wątek fabularny oscyluje wokół osobnika omega.

W telegraficznym skrócie jest to wilczyca, która ma zbawienny wpływ na resztę stada. Sama jej obecność niweluje napięcia i zgrzyty, a przy okazji działa kojąco na wszystkich członków. W tej powieści taka rola przypadła Annie. Niestety jej zdolności są od początku tłamszone, a sama bohaterka staje się obiektem znęcania i poniżania, przez co zmuszona jest wezwać na pomoc samego Marroka (taki wilczy guru). Ten wysyła swojego syna i jak się szybko okazuje, dwójka wilczków zakochuje się w sobie.

Brzmi banalnie, ale to właśnie początek – przeszłość Anny oraz wejście na scenę Charlesa jest najciekawsze w całej powieści. Potem wszystko zaczyna zwalniać, staje się nudnawe, a czasami wręcz denerwujące. Motyw zastraszonej dziewczyny, kulącej się pod każdym spojrzeniem samców przewija się przez większość powieści, a zamiast akcji czy jej zwrotów mamy rozmowy i zamykanie się w sobie omegi. Niby cały czas pojawia się postać tajemniczego antybohatera, ale są to krótkie przerywniki, które nie potrafiły mnie zbytnio zachwycić.

Owszem, fantastyka to nie tylko walki, przygody i szalone tempo narracji. Dobry motyw kryminalny, psychologiczny czy obyczajowy również potrafi mocno wciągnąć, jednak tutaj czegoś brakło. Wszystko, dosłownie wszystko, kręciło się wokół nieszczęsnej wilczycy, jej problemów z akceptacją oraz dumą i narowistością jej ukochanego.

Może wyjdzie, że się czepiam, że taka trauma ciągnąca się przez kilkaset stron potrafi się spodobać czytelnikowi. Pewnie tak, gdyby nie dziwny styl. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy czegoś innego, ale co kilka akapitów trafiały się zdania, których nijak nie potrafiłem zrozumieć za pierwszym razem. Tak, jakby szyk wyrazów był nie do końca przemyślany. Podam przykład, wypowiedź głównej bohaterki:

„- Podporządkował się twojemu ojcu, bo jest starszy, a innym Alfom, bo tak naprawdę im się nie podporządkował, ale tobie… Nie dość, że tyle młodszy, to jeszcze nie jesteś Alfą”.  – żeby nie było, nie jest to fragment wyrwany z kontekstu.

Albo zdania w stylu:

„ Choć skórę miał śniadą i podobnie jak Charles czarne włosy i oczy, odcień tej śniadości, a także rysy wskazywały na pochodzenie bliskowschodnie raczej niż indiańskie.”

Niby poprawnie, ale jakoś tak topornie. I przez większość książki tak to wyglądało. Do tego powtórzenia:

„ Anna nie wiedziała nic o magii, nawet o tej, która dotyczyła stada. Leo zbył ją, mówiąc, że nie musi nic wiedzieć, a ona nie odważyła się zapytać ponownie. Nie wiedziała też, jakimi (…)”.

Wiem, że można uznać to za specjalny zabieg, ale kiedy zdarza się to co chwilę, a w każdym akapicie pojawia się imię Anna, człowiek ma dość.

Dlatego do połowy książki dotarłem zmęczony. Przy trzech czwartych byłem już nieźle spocony, a po ostatnich stronach cieszyłem się, że to już koniec. Szkoda, bo historia miała ciekawy zamysł i potencjał.

Pozostaje mi tylko zakończyć z podkulonym ogonem i pomachać wilczkom na pożegnanie – raczej nie wrócę do uniwersum „alfa i omega”. Niestety – miałem nadzieję, że ponowne spotkanie z autorką odświeży wspomnienia i zachęci do ponownego czytania jej publikacji, a w efekcie pozostawiło ogromny niesmak.

Napisz komentarz

Adres e-mail nie będzie opublikowany i widoczny

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.