Przyznam się bez bicia – pierwszy raz nie mam pojęcia co powiedzieć o książce. Zastanawiałem się, być szczerym i obiektywnym? Ponieważ to moja recenzja, uczynię zgodnie z moim sumieniem i niech się dzieje wola niebios. Uwaga, recenzja długa i pozbawiona poprawek. Czemu? Czytajcie:
Na okładce „Tu byli tak stali” autorstwa Gabriel Krauze wzrok przykuwa tekst: brawurowy przekład Tomasza S. Gałązki. Z kolei w blurb dowiadujemy się, że sama powieść napisana jest przez człowieka, który wyrwał się z brytyjskich slumsów (tak się to nazywa?). Czyli już na starcie możemy spodziewać się raczej prostego języka, wręcz slangu, ale skoro sama powieść zdobyła nominacje The 2020 Booker Prize w 2020r., znaczy, że musi mieć w sobie „to coś”.
Zaciekawiony otwarłem ją na pierwszej stronie, zacząłem czytać i zamarłem. Poważnie i autentycznie. To był po prostu koszmar. I to nie dlatego, że jestem jakimś super wyjadaczem redaktorskim czy polonistą, ale po prostu się nie dało. Slang – okej. Styl trochę jak u licealisty, maks. człowieka z pierwszego roku studiów – okej, spodziewałem się tego. Ale jak można pozbawić książkę znaków interpunkcyjnych? Jak pytam się, jak można dopuścić do czegoś takiego? Przerażony rzuciłem ją w kąt i chciałem zapomnieć o tym, co widziałem.
Parę dni później stwierdziłem, że może to tylko zły początek. Może to taki styl narracji, który nie wymaga przecinków nawet przed „że” ; fantastyczna powieść łącząca w sobie artystyczne błędy i patetyczne niedopowiedzenia gramatyczne, których po prostu nie potrafię zrozumieć. Dźwignąłem ją z podłogi, doszedłem do trzeciej strony i rzuciłem ją ponownie w to samo miejsce (dobrze, że do recenzji nie muszę robić zdjęcia własnego egzemplarza – ma kilka obić).
Przecież przez prawie całkowity brak interpunkcji miałem problem, żeby zrozumieć o czym narrator mi nawija, co on oraz jego ziomki wyprawiają, a właściwie, to nawet na jakiej planecie się znaleźli. Książka po raz trzeci w kącie ląduje i tam zamiera. W opór słabo.
Ponieważ jednak jestem osobą słowną, a egzemplarz dostałem do recenzji, wziąłem go jako jedyną książkę w długą podróż pociągiem. Do tego mocno rozładowałem telefon, żeby nie korciło mnie przerzucić się na media społecznościowe. Nie było wyjścia – po 15 minutach gapienia się przez okno otwarłem ją na czwartej stronie – moje oczy zaczęły wręcz krwawić, umysł starał się uciec jak najdalej, ale był w pułapce.
Czytałem. Zaciskałem pięści, krzyczałem, ale czytałem – strona za stroną, aż po jakiejś godzinie mój mózg się przestawił. Pogodzony z własnym losem zaczął ignorować błędy (bo to nie tylko brak wyżej wspomnianych przecinków), przyzwyczaił się do specyficznego wyrażania się bohaterów i prostej narracji. I wtedy przepadłem.
Historia Snoopiacza, czyli głównego bohatera wchłonęła mnie bez reszty. Jego „w opór słabe” życie, konflikty, chapanie, gangsterka, narkotyki, wszędobylski seks, a zarazem nauka, uczelnia i filozofia Nietschego poruszyły jakiś dawno zaschnięty rozdział wspomnień. Kiedy skończyła się podróż byłem w połowie książki i nie mogłem przestać o niej myśleć. Pomimo wyśmienitego towarzystwa przez 4 dni wyjazdu służbowego myślami co chwile wracałem do przerwanej lektury i czytałem w każdej wolnej chwili. Nawet kiedy pojawiła się pod koniec okazja powrotu autem, wybrałem pociąg, żeby skończyć. Sam nie wiem, czy to jakaś dzika fascynacja przewrotnym życiem narratora, czy sentyment (nie zawsze byłem spokojny, sam przeżyłem kilka lat przy podobnych przygodach), ale… byłem zachwycony. Przy drżeniu serca moje oczy krwawiły jakby mniej i nie potrzebowałem tylu przerw w lekturze. To, co przechodził ten chłopak, autentyczność bijąca z każdego zdania (pomijając błędy, wspominałem już o nich?), szczerość i bezpośredniość wryły mnie w twarde siedzenie PKP i o mały włos przeoczył bym swoją stację. Po prostu niesamowita historia.
I teraz pozostaje pytanie: czy tak ta książka miała wyglądać? Bo brawury przekładu nie mogę odmówić – słownictwo, lokalna mowa, nazwy, pseudonimy i wiele zwrotów musiało być ciężkich do przetłumaczenia. Zachowanie „gangsterskiego” stylu również. Człowiek, który się za to zabrał miał nie lada wyzwanie i podołał. Gorzej z resztą – rażące błędy, brak interpunkcji nie mogły moim zdaniem być specjalnym zabiegiem (chyba, że tak, wtedy zacznę obawiać się o poziom czytelnictwa jako taki). Jak bardzo byśmy nie chcieli oddać klimatu i myśli młodego przestępcy, to podając je w formie książki, musimy trzymać się pewnych norm. Spróbujcie przekopiować moją recenzję i usunąć przecinki, a będziecie wiedzieli o co mi chodzi. Specjalnie jej nie poprawiałem, ani nie czytałem po raz drugi – bo czułem, jakby osoby odpowiedzialne za przygotowanie polskiej wersji „Tu byli tam stali” zrobiły to samo.
Podsumowując – chylę czoła przed tłumaczem i gratuluję autorowi wyjścia z tak trudnego życia. Jego pełna przeżyć historia zostanie we mnie na dłużej. Szkoda, że okropnie porysowana przez kompletnie moim zdaniem nie przygotowaną książkę. Jakby to powiedział sam Gabirel, „w opór słabe”.