Jakub Kaleta urodził się w 1986 roku w Łodzi i tam spędził prawie całe swoje życie. Jest absolwentem psychologii na Uniwersytecie Łódzkim. Przez dwanaście lat pracował jako dziennikarz radiowy w trzech łódzkich rozgłośniach: Radiu Łódź, Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, a także w nieistniejącej już Planecie FM. Obecnie realizuje się w zawodzie niezwiązanym z mediami. Interesuje się muzyką alternatywną, kinem grozy, szaradziarstwem oraz grami planszowymi. Pod koniec nauki w liceum wpadł na pomysł napisania książki. Przez kolejne kilkanaście lat szlifował go, aż do uzyskania finalnego kształtu – powieści satyryczno-przygodowej, osadzonej w realiach połowy lat 90. Za sprawą swojej debiutanckiej powieści „Zemsta rodziny Omletów” zabiera czytelników w podróż do drugiej połowy lat 90., w samo serce wielkomiejskiej, betonowej dżungli, gdzie na ulicach rządzi prawo pięści, a w domach – prawo pasa lub kabla od prodiża. Premiera ,,Zemsty rodziny Omletów” odbyła się 25 lutego br. Z tej okazji miałam przyjemność przeprowadzić z nim rozmowę – zapraszam do lektury.
Recenzja ,,Zemsty rodziny Omletów” na stronie naszej redakcji.
Dzień dobry! Niedługo minie miesiąc od premiery Twojej debiutanckiej powieści pt. ,,Zemsta rodziny Omletów”. Z jakim odbiorem tej książki jak na razie zdążyłeś się spotkać?
Dzień dobry. Jak do tej pory z zaskakująco dobrym – zarówno ze strony znajomych, jak i czytelników, którzy o moim istnieniu dowiedzieli się dopiero w związku z premierą książki. Czytelnicy zwracają uwagę na okładkę, umiejscowienie akcji w latach ‘90., humor oraz charakterystyczny język.
Jest to bardzo miłe i niesamowicie łechce ego, ale woda sodowa nie uderzyła mi do głowy. Jestem przygotowany na ewentualną krytykę, bo zdaję sobie sprawę z tego, że książka nie wszystkim musi przypaść do gustu. Tym bardziej, że jest ona dość specyficzna, a ja jestem jeszcze nieopierzonym debiutantem.
Debiuty nie są łatwe. Zwłaszcza pod względem wydawania czegoś swojego i uzewnętrzniania się ze światem. Odczuwasz trudy debiutowania na rynku literackim w Polsce czy raczej nie stanowi to dla Ciebie problemu?
Jeśli chodzi o ewentualną trudność związaną z tym poddawaniem pod publiczną ocenę swojej twórczości, to pewne obycie z tą kwestią zapewniła mi praca w radiu. Choć oczywiście nie można porównywać pracy dziennikarza do pisania i publikowania książki w skali 1:1.
Jeśli zaś chodzi o debiutowanie na rynku literackim, to muszę przyznać, że na samym początku – gdy zastanawiałem się, w jaki sposób dotrzeć ze swoją książką do wydawnictw – zrobiłem mały research. Poczytałem fora internetowe, wpisy na grupach na Facebooku i… trochę się zniechęciłem. Dowiedziałem się z nich, że piszący debiutant, który nie jest celebrytą albo rozpoznawalnym blogerem czy youtuberem, ma mizerne szanse na zainteresowanie ze strony wydawnictwa. A nawet jeśli uda mu się wydać książkę, to przeważnie przechodzi ona bez większego echa.
Takie informacje rzecz jasna podcinają skrzydła, ale uznałem, że nie można się zniechęcać na samym starcie. Zacząłem szukać kontaktu do wydawnictw. Od części nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, część odpowiedziała, że mają zamknięty plan wydawniczy np. na najbliższe dwa lata. Natomiast po kilku tygodniach odezwało się do mnie wydawnictwo Novae Res, które znałem chociażby ze współpracy z Piotrem C., autorem słynnego “Pokolenia Ikea”. Wydawnictwo przedstawiło mi sensowną propozycję współpracy, którą kontynuujemy od kilku miesięcy i z której jestem zadowolony.
Nie jestem więc jak J. K. Rowling, której kolejne wydawnictwa przez długi czas odmawiały wydania “Harry’ego Pottera”. Ale też nigdy nie łudziłem się, że do nieznanego szerzej gościa wydawcy będą walić drzwiami i oknami, oferując milionowe kontrakty. Myślę, że do takich spraw należy podchodzić z dystansem i realizmem, ale jednocześnie nie zakładać z góry, że się nie uda, tylko po prostu robić swoje.
Trzeba też uświadomić sobie, że wydawnictwa to nie są instytucje charytatywne, które wyciągają rękę do debiutantów, by spełnić ich marzenia o karierze pisarza. Wydawnictwo to przecież firma, która ma przynieść zysk jej właścicielom. A wydanie książki to inwestycja obliczona na przynajmniej zwrot zainwestowanych środków. Dlatego też wydawnictwa znacznie chętniej publikują książki firmowane nazwiskami aktorów czy sportowców. Wiadomo, że znane nazwisko “sprzeda” nawet średnią książkę.
Dlatego nieporównywalnie łatwiej, jeśli chodzi o debiuty, mają ludzie, którzy posiadają już pewną społeczność potencjalnych czytelników. Można powiedzieć, że książki autorstwa blogerów praktycznie z miejsca stają się bestsellerami. Sam widziałem kilka przypadków, gdy autor fanpage’a na Facebooku zapowiadał wydanie książki i pod jego postami pojawiało się kilkaset osób deklarujących chęć jej przeczytania, nie wiedząc jeszcze dokładnie, o czym ona będzie.
I proszę nie zrozumieć mnie źle, nie przemawia przeze mnie zawiść. To super sprawa, jeśli ktoś swoje zasięgi na blogu, YouTube czy Instagramie przekuwa w sukces wydawniczy. Zwracam tylko uwagę, że bez takiej społeczności potencjalnych czytelników debiutantowi jest znacznie trudniej. Ja swoją społeczność buduję praktycznie od zera. Gdybym wiedział, jak to działa, to kilkanaście lat temu założyłbym jakiegoś bloga. Albo stronę, gdzie dokumentowałbym swoje dziennikarskie dokonania. Z tym, że ja nigdy nie czułem potrzeby uzewnętrzniania się na zasadzie “patrzcie jaki jestem fajny, pracuję w radiu” albo “a dzisiaj podzielę się moimi osobistymi przemyśleniami na temat…”.
Zamykając ten wątek o ciernistej drodze, jaką musi pokonać aspirujący pisarz, dodam jeszcze, że ostatecznie dość istotny jest także aspekt samej książki. Pomijając te wszystkie kwestie biznesowe, to książka też powinna bronić się sama. Jeśli nikt nie chce jej wydać, to może po prostu nie jest tak dobra, jak autorowi się wydaje. A jeśli tekst ma w sobie jakąś oryginalność, potencjał – to prędzej czy później powinno udać mu się gdzieś zaistnieć, przy odrobinie samozaparcia ze strony autora.
Miałem już kończyć, ale przypomniał mi się jeszcze jeden dość istotny aspekt. Otóż czytając w internecie o tych wszystkich trudnościach, jakie czekają debiutującego autora, spotkałem się z wypowiedziami pisarzy, którzy swoją pierwszą książkę – owszem – wydali, ale “się nie sprzedała” i przeszła bez większego echa. Odniosłem wrażenie, że dla części z tych osób ich rola zakończyła się w momencie oddania ostatecznej wersji tekstu do wydawnictwa. Pomimo mojego niewielkiego doświadczenia w tej materii wiem już, że książka sama się nie sprzeda. W dniu premiery nie dzwonią z “Dzień Dobry TVN”, a pod domem nie rozwijają czerwonego dywanu. Po wydaniu książki autora czeka drugie tyle pracy, co przy jej pisaniu. Obecność w mediach społecznościowych to podstawa. Utrzymywanie zainteresowania odbiorców na Facebooku, Instagramie, planowanie postów, tworzenie i udostępnianie treści. Oczywiście wydawnictwa mają swoje działy promocji, które robią kawał roboty, ale nikt za Ciebie nie poprowadzi Twojego własnego fanpejdża.
Mimo że jesteś debiutantem, jeśli chodzi o literaturę, to Twoi odbiorcy mieli już niejedną okazję na zapoznaniem się z Twoją osobą. Przez dwanaście lat pracowałeś jako dziennikarz radiowy w trzech łódzkich rozgłośniach. To doświadczenie, które zdobyłeś, dzięki pracy w radiu, przyczyniło się do finalnej wersji Twojej książki? Albo do stworzenia planu promocyjnego, aby dotrzeć z tym materiałem do ludzi?
Na pewno praca w radiu nauczyła mnie jak jasno i konkretnie formułować to, co mam do przekazania – zarówno w książce, jak i w mediach społecznościowych. Dzięki pracy dziennikarza wiem też, jak funkcjonują media i w jaki sposób do nich dotrzeć. Ta praca uświadomiła mi również, że literatura czy kultura to niestety nie są jakieś specjalnie nośne tematy, więc nie mam co liczyć na materiał w głównym wydaniu “Faktów” ani na okładkę w “Newsweeku”.
Ale jednocześnie właśnie dzięki radiu dowiedziałem się, jak działają media społecznościowe i dzięki temu nie wypisuję głupot na swoich profilach na Facebooku i Instagramie.
Z drugiej strony, w radiu zajmowałem się głównie przygotowywaniem i prezentowaniem wiadomości jako reporter i serwisant. A w tej pracy liczy się m.in. to, by język był dla słuchacza prosty i zrozumiały. Natomiast “Zemsta rodziny Omletów” jest pisana językiem, jaki na pewno nie przeszedłby w żadnej redakcji. Można więc powiedzieć, że styl tej książki jest takim swego rodzaju detoksem po dwunastu latach pracy radiowca.
Zdarza Ci się myśleć o powrocie do pracy w radiu czy już na stałe pożegnałeś się z tym zawodem?
Szczerze mówiąc, to niespecjalnie tęsknię za radiem. Owszem, jest to bardzo ciekawa praca. Nie ma w niej dwóch identycznych dni. Poznaje się mnóstwo ciekawych ludzi i dowiaduje wielu interesujących rzeczy. No i jest jeszcze ta “romantyczna otoczka”, którą osnuta jest praca radiowca oraz to zainteresowanie, gdy ludzie dowiadują się, że jesteś dziennikarzem radiowym.
Z drugiej strony, praca w radiu wiąże się z ogromną presją, stresem i robieniem wszystkiego “na czas”. Pracuje się o różnych dziwnych porach, również w weekendy
Nie brakuje też w tej branży toksycznych ludzi. A pensje bywają dalekie od zadowalających, zwłaszcza biorąc pod uwagę ogrom wysiłku, jaki wkłada się w tę robotę.
No i w końcu, przez większość czasu pracowałem w radiu jako dziennikarz informacyjny. A tak naprawdę największą przyjemność zawsze sprawiało mi prowadzenie audycji muzycznych. Dlatego jeśli miałbym wrócić do radia, to tylko z jakimś programem, w którym mógłbym prezentować słuchaczom muzykę, którą lubię.
Wracając do ,,Zemsty rodziny Omletów”. Pod koniec nauki w liceum wpadłeś na pomysł napisania tej książki. Jak do tego dokładnie doszło? Chęć stworzenia czegoś swojego wzbierała się już w Tobie od jakiegoś czasu czy stało się to nagle? Jakieś konkretne wydarzenie przyczyniło się do podjęcia tej decyzji?
Od kiedy tylko pamiętam, zawsze lubiłem tworzyć. Jakieś opowiadania, komiksy, słuchowiska nagrywane na magnetofon kasetowy… Pamiętam, że dopingowały mnie również polonistki w gimnazjum i liceum, którym oddawałem wypracowania i opowiadania pełne mniej lub bardziej udanych żartów i nawiązań.
Do napisania “Zemsty rodziny Omletów” (wówczas jeszcze bez tytułu) skłoniła mnie nuda podczas któregoś wiosennego popołudnia. Pierwsze zręby książki spisywałem ołówkiem na kuponach “Toto-Ligi”, kartkach z kalendarza ściennego i innych przypadkowych papierach. Potem te zapiski przepisywałem na komputer stacjonarny z kineskopowym monitorem.
Od wpadnięcia na pomysł stworzenia książki do jej faktycznej premiery minęło dobre kilkanaście lat. Dla Ciebie, jako twórcy, jest to długi okres czasu czy minął on nieubłaganie szybko?
Ja początkowo w ogóle nie planowałem wydawać “Zemsty…” w formie książki. To pierwotnie miał być żart, spisany dla zabicia czasu i własnej przyjemności. Proces powstawania trwał tak długo, bo co jakiś czas porzucałem pisanie, chowałem kartki do szuflady na kilka miesięcy i praktycznie o nich zapominałem. Do tych notatek powracałem przypadkiem, czytałem to, co udało mi się stworzyć i w przypływie natchnienia i motywacji dopisywałem parę akapitów. I potem zapiski znów lądowały w szufladzie.
W międzyczasie przyszły studia, pisanie pracy magisterskiej, praca w radiu. Czasu na pisanie było coraz mniej, a ja nie czułem potrzeby dokończenia tej opowieści, bo i tak nie planowałem jej wydawać.
Takim impulsem, by “Zemstę…” dokończyć była chyba premiera książki “Grube wióry” Rafała Paczesia, którego twórczość stand-upową bardzo sobie cenię. Dlatego też pod koniec roku 2020 po raz kolejny odkurzyłem stare notatki.
Początkowo chciałem umieszczać kolejne fragmenty na jakimś blogu czy fanpejdżu na Facebooku – anonimowo jak Malcolm XD, autor słynnych past. Ale do pomysłu wydania “Zemsty…” w formie książki przekonała mnie żona. I był to zdecydowanie dobry pomysł.
Na następną powieść będziemy czekać kolejne kilkanaście lat czy tym razem możemy spodziewać się szybciej czegoś nowego?
Zdecydowanie nie kolejne kilkanaście lat. Za kilkanaście lat planuję mieć już całą biblioteczkę swoich książek.
A tak poważnie, to piszę już kolejną rzecz, a w głowie mam pomysły na następne pięć książek. Więc jeśli czas i warunki pozwolą, to jestem w stanie produkować kolejne książki wręcz taśmowo.
Natomiast bardzo wiele zależy od tego, jakim zainteresowaniem i przyjęciem będzie się cieszyć “Zemsta rodziny Omletów”.
Zakończenie książki sugeruje, że powstanie kolejna część o losach rodziny Omletów. Faktycznie tak będzie czy jeszcze to nie jest pewne?
Ta powstająca druga książka jest właśnie luźną kontynuacją tej historii. Luźną, bo będziemy śledzili dalsze losy tylko części bohaterów. I piszę ją tak, by czytelnik nie musiał znać treści “Zemsty…”, by móc przeczytać tę kolejną książkę.
Dlaczego akcję swojego utworu osadziłeś akurat w latach dziewięćdziesiątych? Był to dla Ciebie miły powrót do czasów dzieciństwa?
Akcja toczy się w latach 90., bo jej bohaterowie to moi rówieśnicy. Tę dekadę znam bardzo dobrze z autopsji, dlatego też mogłem przytoczyć w książce tak wiele motywów charakterystycznych dla tamtego czasu.
Co ciekawe, gdy zaczynałem pisać “Zemstę…” – w okolicach roku 2004 – nie było jeszcze mowy o jakiejś modzie na nostalgię za latami 90. Na pierwszy artykuł, w którym wspomniano kultowe gadżety z tamtej dekady, natrafiłem dopiero około roku 2008.
A dopiero kilka lat później pojawiły się takie pojęcia i zjawiska jak duchologia, hauntologia, retromania… Można więc powiedzieć, że gdybym pospieszył się z wydaniem książki, miałbym szansę na miano pioniera retro najntisowej twórczości.
Czy był to miły powrót do czasów dzieciństwa? Na pewno miło było przypomnieć sobie i przelać na papier wspomnienia związane z grami telewizyjnymi, zbieraniem karteczek czy kasetami VHS.
Natomiast jestem daleki od takiego nostalgicznego idealizowania lat 90. To były czasy bardzo wysokiego bezrobocia, przestępczości zorganizowanej, przemocy na ulicach i w domach. Jako dziecko oczywiście nie dostrzegałem tych zjawisk. Natomiast starałem się tego słodko-gorzkiego ducha ostatniej dekady XX wieku przelać na karty książki.
Uważasz, że Twoim ówczesnym rówieśnikom i ich rodzinom było bliżej do rodziny Omletów czy Czujków?
Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, tym bardziej że rodzina Czujków jest przedstawiona jako typowi negatywni bohaterowie, których ciężko lubić i ciężko się z nimi utożsamiać.
Na pewno obie rodziny łączy chęć obrony rodzinnego honoru – chociaż każda z rodzin inaczej ten honor definiuje. I obie rodziny nie przebierają przy tym w środkach.
Dlatego wydaje mi się, że moi rówieśnicy z tamtych lat łączyli w sobie cechy obu zwaśnionych klanów. Kombinowanie, naginanie reguł, chodzenie na skróty – wydaje mi się, że to trochę taki nasz sport narodowy.
Zresztą przyznam, że choć w książce dzieją się rzeczy absurdalne i nieprawdopodobne, to część tych pomysłów ma swoje źródło właśnie w historiach z tamtych lat – historiach zasłyszanych od znajomych, opowiadanych na rodzinnych przyjęciach albo wyczytanych w kolorowych czasopismach. Dlatego też portret rodzin Omletów i Czujków jest w pewnym sensie portretem Polaków z tamtych lat, choć przedstawionym w krzywym zwierciadle.
Jeśli chodzi o narrację Twojej książki, podszedłeś do niej w dość nietypowy sposób dla obecnych czytelników literatury. Oczywiście to tylko moje odczucia, ale odnoszę wrażenie, że aktualnie dla pewnej części osób czytających książki liczy się tylko akcja. Są oni zmęczeni żmudnymi opisami, nie nadążają za pomysłami autorów, wykraczającymi poza ustalone schematy. A Ty w swojej książce postawiłeś na długie opisy i liczne dygresje. Nie obawiałeś się tego, że mógłbyś przekombinować?
Jak już wspominałem, początkowo pisałem “Zemstę…” wyłącznie dla własnej satysfakcji. Nie zastanawiałem się więc, czy komukolwiek ta historia się spodoba.
W końcowym etapie prac nad tekstem usunąłem i przerobiłem fragmenty, które wydawały mi się najsłabsze, ale nie zmieniłem pierwotnej koncepcji.
Owszem, obawiałem się, że czytelnik może pogubić się w tych wielokrotnie złożonych zdaniach, rzadko używanych wyrazach i licznych wątkach pobocznych, które nijak mają się do głównej osi fabularnej. Ale pisanie w ten sposób sprawia mi ogromną frajdę i liczyłem na to, że czytelnicy również podchwycą ten pomysł na książkę.
I jak do tej pory wiele wskazuje na to, że mi się udało.
Jacy twórcy literatury należą do Twoich ulubionych? Inspirujesz się ich dziełami czy oddzielasz czytanie czyichś utworów od tworzenia własnych?
Mam ten problem, że o ile jako nastolatek pochłaniałem książki kilogramami, o tyle już po studiach moja aktywność czytelnicza drastycznie spadła. Dlatego też mam ogromne braki w literaturze wydawanej na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.
Pisząc “Zemstę…” nie inspirowałem się żadnym konkretnym autorem. Natomiast zdaję sobie sprawę, że styl pisania jest po części wypadkową książek, jakie się przeczytało.
I tak, w dzieciństwie zaczytywałem się w cyklu o Panu Samochodziku Edmunda Niziurskiego, a także w tych wszystkich kultowych PRLowskich powieściach młodzieżowych: “Stawiam na Tolka Banana”, “Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”, “Do przerwy 0:1”. Stąd zapewne uczynienie bohaterami mojej książki małoletnich chłopców, a główną osią fabularną – ich perypetii.
W gimnazjum i liceum królował Arthur Conan Doyle i jego “Sherlock Holmes”, a także Andrzej Sapkowski i Terry Pratchett. To od nich uczyłem się, jak operować słowem, by osiągnąć efekt komiczny.
Do tego moja wielka miłość czyli horrory i thrillery (również klasy B i niższych): Stephen King, Graham Masterton, Guy N. Smith, Dean Koontz, Harry A. Knight. Od tych panów z kolei zaczerpnąłem umiłowanie do naturalistycznych opisów.
Ale ostatnimi czasy nadrabiam też wspomniane zaległości. Teraz słucham “Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka, w formie audiobooka. Słucham zarówno dla przyjemności, jak i by przeanalizować styl, w jakim pisze autor.
Do Twoich zainteresowań zalicza się muzyka alternatywna. Słuchanie tego typu gatunku muzyki, bądź innego, w jakiś sposób wpływa na Twoją twórczość? Muzyka towarzyszy Ci podczas etapu tworzenia?
Gdybym miał mówić o moich inspiracjach w kontekście muzyki, jakiej słucham, to najprędzej byłby to polski hip-hop. PRO8L3M, Afro Kolektyw, Dwa Sławy, Zeus, Ten Typ Mes. Lubię utwory ze storytellingiem i zabawą słowem. No i hip-hop naturalnie wywodzi się z blokowisk, które przecież są sportretowane w “Zemście…”.
Natomiast podczas samego pisania nie słucham muzyki. Rozprasza mnie. Ostatnio na mojej playliście goszczą m.in. Aphex Twin i zespół Crippled Black Phoenix i ciężko byłoby mi skupić się na składaniu kolejnych zdań przy takim akompaniamencie.
Na koniec przygotowałam pytanie, które z pewnością nurtuje wielu Twoich czytelnikow. Skąd wzięło się nazwisko rodziny Omletów?
To jest takie bardzo mgliste nawiązanie do jednej z postaci, której losy posłużyły mi za inspirację do części przygód głównego bohatera.
Poza tym, chciałem żeby tytułowa rodzina nazywała się tak swojsko i pospolicie, by czytelnik łatwiej mógł utożsamić się z jej perypetiami.
Dziękuję za rozmowę.
Dzięki!