Moin „Moot!” [RECENZJA]

Coś futurystycznego z nutką pierwotną.

Mijający rok 2021 nie należał do łatwego czasu. Wciąż podnosząca się z pocovidowych kolan branża muzyczna ustalała zasady działania koncertów oraz wydawania albumów. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie usłyszał, że jakiś album jest wstrzymany z powodu niemożliwości zrobienia trasy koncertowej. Próbując ujarzmić te wszystkie emocje nam towarzyszące i ująć je w ramy muzyczne najłatwiej przychodzi skojarzenie z hałasem. Z pomocą idzie nam brytyjskie Moin z debiutanckim Moot!.

Mieszanina niejednorodna noisu i postrocka z dość istotną rolą perkusji. Za bębnami w Moin zasiada Valentina Magaletti. Perkusistka ta znana jest z wielu projektów, które swoim zasięgiem gatunkowym obejmują od ambientu aż po awangardowy folk. I to naprawdę w przestrzeni tego albumu słychać.

Plemienne okrzyki w Lungs chociażby wskazują, że Moot! nie jest płytą łatwą w odbiorze. Ilość sampli, która pozornie nie współgra z utworem przywodząca na myśl coś zużytego, wręcz pierwotnego w zestawieniu z bardzo technicznym brzmieniem instrumentów, momentami wręcz futurystycznym w tym układzie. Ta płyta budowana jest na kontraście, który dodatkowo buduje tu wrażenie niepokoju oraz chaosu.

Am utter stink znów przesuwa cierpliwość słuchacza wręcz fizycznie za pomocą trwającego jednego akordu w akompaniamencie różnorakich sampli. Przez co momentami utworowi jest bliżej do czegoś z pogranicza ambientu aniżeli rocka. Brytyjczycy  niejednokrotnie wyśmiewają pojęcie granic gatunku umiejętnie skupiając optykę utworów na efekt całościowy pomimo naprawdę dużej gamy środków przekazu.

Na uwagę również zasługuje intrygujące granie na emocjach. To nie tylko skuteczne operowanie oczekiwaniami melodią, czy harmonią, ale też swoiste igranie z doświadczeniem samej muzyki.

Nowy album Moin brzmi jak coś bardzo wykalkulowanego. Sam fakt długości – 35 minut rozbite na 8 utworów budowanych na zasadzie dysharmonii oraz przeciwieństw to czas, który nie męczy natężeniem bodźców, a zaciekawia i skłania do powrotów.

Kończące album It’s never goodbye pragnę traktować jak obietnicę, bo właśnie tak niespokojnie niepokornych tworów potrzeba na te niepokornie niespokojne czasy.

Napisz komentarz

Adres e-mail nie będzie opublikowany i widoczny

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.